Dariusz Żyła – mieszkaniec Gdowa, uczestnik Rajdu Dakar 2013, wicemistrz Polski w klasyfikacji generalnej rajdowych Mistrzostw Polski Samochodów Terenowych (2012), wicemistrz Republiki Czeskiej (2011), od 2015 roku wiceprezes Automobilklubu Galicyjskiego.
– Od dawna pasjonuje się Pan samochodami i rajdami?
– Początki tej pasji sięgają dzieciństwa, bo wychowaliśmy się – można powiedzieć – na odcinkach specjalnych. W Małopolsce, także w okolicach Gdowa, odbywało się wiele imprez motoryzacyjnych, a myśmy zawsze kibicowali. Czynnie motosportem zajęliśmy się z żoną w 2007 i cały czas w tym tkwimy. Zaczęliśmy od samochodów terenowych, trochę z racji naszego wieku, bo na rajdy płaskie było już za późno, a terenowe były dla nas przystępne. Od początku naszej przygody jeżdżę jako kierowca, a żona mnie pilotuje. Proponowałem jej wielokrotnie, żeby usiadła na moim miejscu, ale nie dała się namówić.
– Jak wygląda rajd terenowy, ile kilometrów macie do przejechania, jak szybko jeździcie?
– Przede wszystkim jeździmy po bezdrożach. Są samochody terenowe z wyciągarką służące do przeprawy po błocie, w trudnym terenie, one mają wyciągarkę, którymi jeździ się wolno i są cross-country – auta do jazdy prędkościowej, którymi jeździmy. Rajdy, w których startujemy można podzielić na kilka rodzajów: rangi Mistrzostw Polski, gdzie odcinki mają długość do 200 km, rozgrywane zwykle w dwa–trzy dni i maratony typu Dakar, Silk Way czy Morocco Challenge – pustynne rajdy, trudniejsze, gdzie odcinki mają ok. 600 km, czasem dochodzą nawet do 1000 km. To jest odległość do przejechania w jeden dzień, a są imprezy jak Dakar, że jest 14 etapów. Jeśli chodzi o prędkość to limit mamy 170 km/h i z taką prędkością podróżujemy.
– Jest Pan uczestnikiem Rajdu Dakar. Czy to właśnie ten wyścig wspomina Pan najlepiej?
– Brałem udział w wielu rajdach, nie liczyłem, ale są to setki. Nie potrafię jednoznacznie powiedzieć, który najlepiej wspominam. Na pewno ukończenie Rajdu Dakar w 2013 r. jest dla mnie najważniejszym i największym sukcesem, bo to najtrudniejszy rajd świata. Być na jego mecie jest mega osiągnięciem dla każdej załogi. Tym bardziej jestem dumny, bo wystartowałam z samochodem zbudowanym i przygotowanym u siebie, nie mieliśmy żadnego wsparcia teamów fabrycznych. Na początku mało kto wierzył, że skończymy ten rajd. Nawet ja nie wierzyłem. Jechałem tam z ogromnym strachem i założeniem: byle nie skończyć na pierwszym odcinku. To mi nie dawało spać już miesiąc przed wyjazdem. Jak się udało pokonać pierwszy odcinek aspiracje rosły, aby dojechać do dnia przerwy, który jest w połowie rajdu, a po tym sukcesie myśleliśmy już o mecie.
– Jak to się stało, że wystartował Pan w tym prestiżowym rajdzie? Tym razem nie pilotowała Pana żona?
– Zostałem zaproszony do wzięcia udziału w Dakarze w barwach zespołu NeoRaid Rally Team, w którym jechaliśmy na dwa samochody terenowe rajdowe, jedną ciężarówkę rajdową plus serwis, w sumie 13 osób. Decyzja nie była taka oczywista. Największym dla mnie kłopotem było to, że nie mogłem jechać z żoną. We wszystkich innych rajdach to ona zawsze siedziała na siedzeniu pilota. Poza tym były obawy i strach, bo wiedziałem jak to wygląda, rok wcześniej byłem na Dakarze jako mechanik. I to właśnie żona mnie przekonywała i w chwilach zwątpienia motywowała, aby jechać. A potem mi gorąco kibicowała, śledząc wszystko przez internet.
– W Dakarze gdzie spośród 180 załóg zajęliście 62 miejsce celem było dojechanie do mety. A jak jest w innych wyścigach? Czy liczy się zwycięstwo, czy sam udział już jest ważny?
– Oczywiście, że każdy kierowca chce wygrać, ale trzeba też znać swoje miejsce w szeregu. Dla jednego zwycięstwem będzie zajęcie I miejsca, dla innego – pokonanie kolegi w podobnym wieku, jadącego podobnym samochodem; wtedy ścigamy się między sobą, a miejsca nie mają już takiego znaczenia. Często mimo tego, że nie zajmujemy czołowej pozycji możemy czuć satysfakcję. Mam taki przykład z rajdu, gdzie zajęliśmy 13 miejsce, ale analizując listę załóg przed nami, to byliśmy pierwszym zespołem niefabrycznym, czyli zwyciężyliśmy w grupie amatorskiej. Wówczas nasza satysfakcja z miejsca 13 była porównywalna z zajęciem pierwszego.
– W 2012 roku sięgnął Pan po tytuł wicemistrza Polski…
– Drugie miejsce w Mistrzostwach Polski było dla nas dużym osiągnięciem, ponieważ startujemy w grupie zespołów bez wsparcia sponsorskiego. A wiemy, że w motosporcie liczą się bardzo pieniądze i zespoły, za którymi stoją potężne firmy, mają nieporównywalnie lepsze warunki i sprzęt. A my im się przeciwstawiamy i z nimi rywalizujemy. Dlatego też wyjechanie tytułu wicemistrza Polski, przegrywając tylko z Małyszem, było dla nas ogromnym sukcesem, bo za nami zostały zespoły sponsorowane.
– Czy przeżył Pan sytuacje ekstremalne, po których chciał zrezygnować z rajdów?
– Nie, takich nie. Oczywiście nie da się przejechać tylu rajdów bez jakiś wypadków. Mieliśmy np. dachowanie przez przód przy prędkości 130 km/h, inne wywrotki, ale to się zdarza. Wliczone to jest w ten sport. Jeśli któryś z kierowców rajdowych pomyśli, że jedzie za szybko, że jest niebezpiecznie to pierwszy sygnał, że powoli trzeba kończyć przygodę z rajdami. Nie ma co to ukrywać, w rajdach jeździmy na 110 procent.
– Obok Pana siedzi żona. To pomaga, czy wręcz odwrotnie?
– Oczywiście są wielkie plusy jeżdżenia razem, wspólne emocje, przeżycia, radości. Ale prawdę mówiąc w osiąganiu wyników sportowych to nie pomaga. Bo jedziemy w jednym samochodzie z kimś bliskim i jednak w podświadomości myśli się o bezpieczeństwie tej drugiej osoby.
– Sprawia Pan wrażenie niezwykle spokojnego i opanowanego człowieka. Czy taki sam pan Dariusz siedzi za kierownicą w czasie rajdu?
– Tak, za kierownicą też jestem opanowany i spokojny, tak musi chyba być.
– Czy ma Pan jakieś inne hobby?
– Raczej nie, generalnie całe obecne życie zawodowe i cały wolny czas to motosport.
– O Automobilklubie Galicyjskim słyszymy czasem w kontekście wydarzeń na torze „Mała Finlandia” w Podolanach…
– Działamy, ja jestem związany z klubem od 2007 roku, od kilku lat pełnię funkcję wiceprezesa. Zrzeszamy kierowców tak naprawdę z całej Polski, bo mamy chłopaków i z Poznania i z Warszawy. Na koniec sezonu zawsze nasz zespół kręci się na podium klasyfikacji klubowych. Kiedyś udało się nawet zdobyć Mistrzostwo Polski w klasyfikacji zespołów. A jeśli chodzi o wolontariat, to rajdową WOŚP robimy już od kilkunastu lat. W tym roku po raz pierwszy zorganizowaliśmy imprezę w Podolanach i wygląda na to, że już tu zostaniemy. Kibice dopisali. Obawialiśmy się deszczu, wówczas tor nie jest za ciekawy dla widzów. Ale udało się i zebraliśmy ponad 30 tys. zł, dodatkowo wylicytowaliśmy medal za 3000 zł. Ciekawostką jest to, że wylicytował go chłopak, który akurat jechał w tegorocznym rajdzie Dakar i stamtąd brał udział w licytacji na naszej stronie. Słyszałem, że bardzo się ludziom podobała impreza. Widzowie mogli nie tylko zobaczyć jak wygląda przejazd, ale także usiąść koło kierowcy rajdowego i odbyć „przejażdżkę” po torze. Do jednego z kierowców była kolejka 6-godzinna, ale ci którzy wytrwali – mówili, że warto.
W tym roku braliśmy udział też w Dniu Bezpieczeństwa w Podolanach, który zorganizował samorząd gminny. Trzeba uświadamiać ludziom, na czym polega bezpieczna jazda, chętnie włączyliśmy się w tę inicjatywę. W poprzednie zimy uczestniczyliśmy także w podolańskich kuligach. W tym roku nie było po czym ciągnąć sanek. Tor w Podolanach przygotowywany był z myślą o jeździe zimowej na kolcach, a tu taka niespodzianka… zima bez śniegu.
Rozmawiała: Iwona Warchał