To ta sama Paulina

Paulina Kosiniak-Kamysz, córka wójta gminy Gdów Zbigniewa Wojasa pochodzi z Podolan. Szansa na to, że zostanie Pierwszą Damą jest spora. Wystarczy „tylko”, że kandydat na prezydenta Polski, szef PSL wygra najbliższe wybory.

– Mieszkańcy Podolan, bliżsi i dalsi sąsiedzi widują Państwa dosyć często. Ciągnie Panią w rodzinne strony?

– Bardzo! Zresztą zawsze tak było. Za czasów licealnych, kiedy uczyłam się w Nowodworku, jechałam do Krakowa pierwszym busem, na który zawsze trudno mi było zdążyć i pierwszym, zaraz po lekcjach wracałam do domu. Potem, gdy studiowałam na Śląskim Uniwersytecie Medycznym nie było tygodnia, żebym nie przyjechała na weekend. Pamiętam, że kiedy moja kuzynka wyprowadziła się stąd do sąsiedniej wsi – nie mogłam pojąć, jak można opuścić Podolany. Spędziłam tu całe dzieciństwo, chodziłam do szkoły w Zręczycach, do gimnazjum w Zagórzanach. Życzyłabym Zosi takiego dzieciństwa – powtarzam to zawsze Władkowi. To były wiejskie szkoły, które funkcjonowały jak najlepsze prywatne. Dyrektor podstawówki pan Ryszard Micek, a potem dyrektorka gimnazjum pani Maria Kmiecik byli dla nas jak rodzice. 

– A propos – pamiętam, jak kilkanaście lat temu Pani tata, początkujący wójt Zbigniew Wojas, wręczał nagrody na zakończenie roku szkolnego – najpierw najlepszemu gimnazjaliście w gminie – synowi Michałowi, potem uczennicy podstawówki – córce Paulinie. Czy bycie córką wójta ułatwiało, czy utrudniało w dzieciństwie sytuację?

– Nigdy tego nie odczuliśmy, pewnie dlatego, że nigdy nie uczyła nas mama – wtedy byłby problem. Mieliśmy też świetnych kolegów, czuliśmy się jak w rodzinie. Nigdy nie „wypominali” nam, że mamy tatę – wójta. Michał niedługo poszedł do liceum w Wieliczce, ja w Krakowie. Może trudniej było w szkolnych czasach Julii. Ja miałam tylko problem z pójściem do kościoła, bo zdawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą, więc wciskałam się w kąt, żeby mnie nikt nie widział.

– Aż trudno w to uwierzyć w kontekście Pani wystąpienia na konwencji wyborczej w Jasionce…

– Na konwencji czułam się jak przed skokiem ze spadochronem. Mam skalę porównawczą, bo taki prezent dostałam od rodziców, dziadzia i brata na swoje urodziny. Wtedy skoczyłam, a teraz wyszłam na scenę, bo wiedziałam, że muszę to zrobić dla Władka. I wiedziałam, że trema tego nie ułatwi. Pomogło mi zresztą doświadczenie z dzieciństwa, kiedy brałam udział w przedszkolnych jasełkach i szkolnych konkursach recytatorskich. Okazało się, że te występy nie były po nic. Na jeden z konkursów przygotowywałam pod okiem polonistki pani Ani Stawarz – „Balladę o trzęsących się portkach” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Wiedziałam, że teraz ja nie mogę się trząść. Już w trakcie przemówienia otuchy dodawała mi obecność rodziny, znajomych, skandowanie mojego imienia. Gdzie nie spojrzałam, widziałam znajome twarze. Widziałam, że mówię do uśmiechniętych, życzliwych ludzi, a to ułatwiało kontakt. Jednym słowem – publiczność mi pomogła.

– Skoro czuła się Pani jak ryba w wodzie, może warto pomyśleć o tym, by samodzielnie zabrać się do polityki?

– O, nie! Polityków w rodzinie już wystarczy – mąż, tata, teść. Wszystkim powtarzam, że ja „jestem od zębów”. Chociaż prawdę mówiąc w jakiś sposób polityka zawsze mnie kręciła. Tylko ja wdawałam się w polityczne dyskusje z tatą, kursowałam z nim do Warszawy. Rodzeństwa – Michała i Julki – te sprawy nie obchodziły. No, a poza tym prasowałam tacie koszule i to – jak się śmieję – przygotowywało mnie do tego, żeby być żoną Władka.

– Ale z Pani wystąpienia w Jasionce wynikało, że nie zamierza Pani ograniczać się ani do prasowania mężowskich koszul, ani do pełnienia wyłącznie roli reprezentacyjnej, tylko działać…

– I właśnie z tej chęci działania zrodził się pomysł przedstawienia swojego programu, w ogóle wystąpienia podczas konwencji, co dotychczas nie było praktykowane. A przecież wiadomo, że politycy nie działają sami, razem z kimś bliskim można zrobić więcej niż w pojedynkę. Wyborcy mają prawo wiedzieć, jaka jest ta druga osoba, na którą pośrednio głosują. Mój program zrodził się z potrzeb, które dostrzegam wokół. Na wiele nierozwiązanych spraw patrzę pod kątem swojego zawodu. Stąd wziął się postulat utworzenia w każdej gminie gabinetu stomatologicznego dla dzieci, osób niepełnosprawnych, seniorów. Akcje fundacji „Wiewiórki Julki”, w której działałam, m.in. w Gdowie pokazały, jak wielkie są potrzeby nie tylko leczenia, ale edukacji i profilaktyki, nie tylko wśród dzieci, jak i osób starszych. Szkolne gabinety dentystyczne zlikwidowano przed wieloma laty – teraz trzeba znaleźć lepsze rozwiązanie systemowe.

– Postulowała też Pani utworzenie funduszu wspierającego ciężko chore dzieci wymagające leczenia za granicą. Teraz są one ratowane głównie dzięki społecznym zbiórkom.

– Ten punkt programu przyszedł mi do głowy w związku ze zbiórką prowadzoną teraz w okolicy Gdowa na leczenie małej Marysi. Aby ją uratować, rodzice musieli zebrać 9,5 mln zł. To dla nich astronomiczna suma, jednak jakimś cudem się udało. Wszyscy wokół robili co mogli – np. kobiety piekły ciasta, sprzedawały je i w weekend były w stanie uciułać dla Marysi 20 tysięcy zł. Pieniądze zbierano w sklepach, w szkołach. Ale to wszystko mało, bo takich sytuacji jest mnóstwo – potrzebna jest pomoc państwa, która uzupełniałaby zbierane od społeczeństwa fundusze. I to szybko, bo inaczej niektóre chore chore dzieci skazujemy na śmierć.

– Z myślą o naszym zdrowiu chce Pani walczyć ze smogiem i nadmiarem plastiku.

– Owszem, bo smog i plastik są wszechobecne. Smog jest problemem i na wsiach i w miastach. W Podolanach, Gdowie, Krakowie, Warszawie. Coś się w tej sprawie ruszyło, ale to wciąż za mało. Tych problemów nie rozwiąże się od razu, trzeba działać systemowo i być w tym konsekwentnym.

– Była też mowa o pomocy dla młodych…

– Tak, chodziło o ułatwienie im zawodowego startu, żeby nie musieli uczyć się na własnych błędach. Mogłyby temu służyć spotkania z bardziej doświadczonymi przedsiębiorcami. Ale nie tylko młodzi mają problemy – ważną sprawą w obecnej sytuacji demograficznej jest też pomoc starszym, aktywizowanie seniorów.

– Wróćmy jeszcze do Gdowa i Podolan…

– Zawsze chętnie tu wracam. Fizycznie i w myślach. To mój dom, moje dzieciństwo, moi przyjaciele, znajomi. Nawet jak się długo z nimi nie widzę, to gdy wracam, mam wrażenie, że minął tylko tydzień. Dawniej nie wyobrażałam sobie życia bez Podolan. Teraz też tutaj jak najczęściej przyjeżdżam. Gdybym mogła cofnąć czas, to bym wróciła do podolańskiego okresu. Dla mnie są tu same plusy. Dla Zosi zresztą też – ma tu już „swojego” psa, kota, kaczuszki, swoje kąty i spacerowe ścieżki.

– A jak znosi podróże między Warszawą, Krakowem i Podolanami?

– Z Zosią można jechać wszędzie, to mała podróżniczka. Żartujemy, że gdyby wziąć pod uwagę jej wiek w zestawieniu z przejechanymi kilometrami, to byłoby to jak podróż w kosmos. Przez pierwsze pół roku jej szafa była w torbie i właściwie dalej tak jest. Czasem nawet nie opłacało się do końca rozpakowywać torby, bo czekał nas kolejny wyjazd. Zawsze kiedy Władek ma spotkania na południu Polski, nasza baza noclegowa jest w Podolanach. Tu Zosia ma ciszę, spokój, dobre powietrze. Co najważniejsze kochających dziadków, ciocię Julkę i pradziadka, który często ją bawi. Przy okazji w Gdowie chodzę z nią do pediatry, na szczepienia. Dzięki temu poznałam nawet położną, która mnie przyjmowała na świat.

– Gdy pojawiała się Pani we wsi z mężem, a później z Zosią, znajomi odnosili się do Pani inaczej niż zwykle?

– Nie, przecież wiedzą, że jestem tą samą Pauliną co dawniej. Zmieniła się moja sytuacja, nazwisko, ale ja nie. Przyjechaliśmy do Podolan we trójkę zaraz jak Zosia się urodziła. Widok naszej rodziny już spowszedniał i wszyscy reagują zwyczajnie. Mam nadzieję, że tak będzie już zawsze.

– Ale Pani mąż bywał w Podolanach już wcześniej, jako gość na organizowanych przez Fundację Osób Niepełnosprawnych artystycznych festiwalach. Poznaliście się Państwo podczas jednego z nich…

– Tak, w 2012 roku. Ale wtedy mój tata tylko nas sobie przedstawił, uścisnęliśmy sobie ręce i pobiegłam do domu, bo trwała sesja i musiałam się uczyć. Kilka lat później, kiedy już pracowałam w Warszawie jako stomatolog, Władek zadzwonił i umówił się na wizytę, bo bolał go ząb. Tak się zaczęło.

– Trudno było przewidzieć, że dzięki temu stanie się kiedyś gdowianinem…

– Faktycznie, ale teraz mówi: „Mój Gdów, moje Podolany”.

Rozmawiała: Barbara Rotter-Stankiewicz

Udostępnij: