– Przyjechaliśmy spod Charkowa, z małej miejscowości Merefa. U nas było spokojnie w porównaniu z Charkowem – słyszeliśmy wybuchy, ale wydawało się, że to gdzieś daleko. Wszystko się zmieniło, kiedy na sąsiednią wioskę Jakowlewkę, spadły cztery bomby. Zniszczyły wieś całkowicie, zginęło 15 osób. Wtedy zrozumiałam, że nie wytrzymam tam dłużej i że musimy uciekać. Ta noc była decydująca. Bałam się o swoje dzieci, które były przerażone, płakały i krzyczały. Pies szczekał przez cały czas. Nie da się przekazać co czujesz, gdy siedzisz w piwnicy, a ściany zaczynają się obsypywać… Chociaż ta miejscowość nie jest blisko naszego domu, ale wydawało się, że to dzieje się za rogiem. Baliśmy się wyjść z tej piwnicy. Opanował nas strach – opowiada Halyna Kozyrieva, 41-letnia mama sześciu córek: Aleksandry (17 lat), Anny (16), Violetty (13), Yaroslavy (11), Diany (9) i Yevheni (6). Ich tata, Denys przyjechał razem z „dziewczynami”, bo jako ojciec wielodzietnej rodziny miał taką możliwość.
Bałam się o swoje dzieci
Halina jest elokwentna, energiczna i mimo wszystko – uśmiechnięta. – Po tym, jak wioska obok została zbombardowana, miałam dobę, by namówić męża i starsze dzieci na wyjazd. Rozdzieliliśmy się, bo młodsze dziewczynki były ze mną w piwnicy, a starsze z ojcem w domu. Myślałam o śmierci. Myślałam o tym, że jeżeli mamy umrzeć, to lepiej wszyscy od razu. Bałam się, że jeżeli coś się wydarzy, ja przeżyję, ale – nie daj Boże – zobaczę kogoś ze swojej rodziny martwego, to po prostu tego nie wytrzymam. Nie jestem tak odważna, jak moje dzieci. Ja powinnam je wspierać, a to one mnie wspierały. Szczególnie Diana, która trzymała mnie za rękę i wmawiała mi, że wszystko będzie dobrze. Na drugi albo trzeci dzień wojny, moja najmłodsza córka, przy stole, kiedy piliśmy herbatę, złożyła ręce i zaczęła się modlić o to, żeby nikt nie umarł i żeby wszystko było dobrze. To było przerażające. Wtedy do mnie dotarło, że jak zaczną bombardować nasze miasteczko, to nie będę w stanie obronić moich dzieci. Bałam się o nie. Wiedziałam, że strach mnie zabije szybciej niż bomby.
Droga bez odwrotu
Postanowili dostać się do Lwowa, gdzie mają przyjaciół. Najpierw musieli jednak przebrnąć przez bombardowany Charków. Z powrotem nie daliby już rady. Odwrotu nie było.
– Jak byliśmy już w pociągu do Lwowa, to w radiu mówili, że niedaleko dworca, skąd jechaliśmy, spadły kolejne bomby – rzuca 16-letnia Anna, która towarzyszy nam w rozmowie. Czuje się tu gospodynią, proponuje coś do picia, zagaduje…
W wyjeździe pomagali rodzinie nie tylko przyjaciele, ale i całkiem obcy ludzie. Dzięki temu po kilku dniach we Lwowie, gdzie byli zakwaterowani w szpitalu, udało się im wsiąść do pociągu ewakuacyjnego. – Dołączyła do nas jeszcze siostra męża z dziećmi i matką. Ekipa liczyła więc ośmioro dzieci i czworo dorosłych – wylicza Halyna. – Ta podróż pociągiem była dla mnie jakimś cudem, po tym, jak spędzałam kilka dni w piwnicy, chowając się na odgłos każdego głośnego dźwięku.
Pociąg dojechał do Gdyni. Pech chciał, że wolontariusz, który miał im pomóc, ciężko zachorował i wszystko się pozmieniało. Razem z setkami innych uchodźców wylądowali w szkole na hali sportowej.
– Najpierw był szok, później się przyzwyczailiśmy – mówi Halyna. Anna dodaje: – Ludzie zrobili tam wszystko, żeby nam niczego nie zabrakło. Jedzenia było pełno, nikt nie został głodny. Były obiady, a także dużo jedzenia, które można było brać: kiełbasy, sery, owoce, jogurty, słodycze… I ubrania, które się bardzo przydały, bo nie zabraliśmy żadnych rzeczy. Mieliśmy tylko to, w czym opuściliśmy dom.
W Gdyni proponowano im, żeby jechali dalej – do Niemiec albo do Szwecji. Nie chcieli, bo to daleko, nie znali też języków. Zdecydowali się zostać w Polsce. Mieli dotrzeć do Bochni, ale spóźnili się na pociąg i dojechali tam z przesiadkami przez… Wrocław. Podróż trwała w sumie 25 godzin. W Bochni odebrała ich pani Ania, właścicielka gdowskiego pensjonatu „Dzikie Pola”, gdzie teraz mieszkają oraz pan Sławomir z Fundacji MK 12.31.
Pomoc z każdej strony
Minęło kilka tygodni. Młodsze córki chodzą już do szkoły, i bardzo im się to podoba. Zostały przyjęte niezwykle serdecznie, obdarowane prezentami. Starsze niebawem zaczną naukę w Wieliczce. Mąż Halyny znalazł pracę przy pielęgnacji róż. Dojeżdża 15 minut na rowerze, który dał mu szef. Jest zadowolony, chociaż ogrodnictwo to nie jego specjalność. Na Ukrainie zajmował się wykańczaniem wnętrz i… metaloplastyką. Ale to było w ich „poprzednim życiu”. Tak jak zajęcia muzyczne, koncerty i konkursy dziewczynek w Domu Kultury, który, podobnie jak i szkołę w Meryfie – kilka dni po ich wyjeździe zburzyły bomby. Dowiedzieli się o tym od tych, którzy zostali. Teraz wolą nawet nie telefonować, żeby nie usłyszeć złych wiadomości. Z Ukrainy mają tylko wspomnienia… – I fortepian był w domu – z rozrzewnieniem w głosie mówi Denys.
Pobyt w Gdowie to dla niego i całej rodziny dni spokoju i ulgi po strachu i chaosie, który przeżyli. Trauma zostanie jednak na długo. – Kiedyś wyła syrena, tu w Gdowie. I jeszcze leciały dwa kukuruźniki. Byłam przerażona, nie wiedziałam co zrobić. Bałam się. To był koszmar – mówi Halyna, a nasza tłumaczka, Teresa Ulianytska, pracująca w Urzędzie Gminy Gdów i pomagająca ukraińskim gościom, ma takie same odczucia. Ale patrzy na reakcje Polaków – jeśli oni są spokojni, to widocznie wszystko jest w porządku.
Podobnie zachowują się także ci, którzy mieszkają w „Dzikich Polach”. Są tu mamy z niemowlakami i trochę starszymi dziećmi – wszystkie bawią się razem na tarasie, w sali restauracyjnej, przy schodach. Śmieją się i rozrabiają – jak to dzieci. Tu nie muszą siedzieć w piwnicy…
– Jestem bardzo wdzięczna wszystkim, których spotkaliśmy w trakcie naszej podróży mówi Halyna – Obcy ludzie pomagali na każdym kroku, w każdej chwili i wspierali nie tylko przez swoje czyny, ale i uśmiech. Do tej pory pamiętam gulasz, który dostaliśmy od naszych wolontariuszy, jak jechaliśmy pociągiem. Jeszcze nic w życiu mi tak nie smakowało! Zwykli ludzie robili co mogli, co potrafili. To jest bezcenne.
– A ja pamiętam jedną wolontariuszkę, która zabrała nas do kina, a później znalazła nam buty w takim rozmiarze, jak potrzebowałyśmy. To była obca osoba, a traktowała nas, jak kogoś naprawdę bliskiego – dodaje Anna. Do rozmowy włącza się Denys: Wielkie dzięki dla każdego wolontariusza, to są ludzie od Boga.
– Dzięki waszemu wsparciu czujemy, że nie jesteśmy sami. Ludzie pokazali w praktyce, co to znaczy „być człowiekiem”. To jest niesamowite…– podsumowuje Halyna. – Myślę o domu, o powrocie do domu, ale bardzo się boję. Wracać dokąd? Mąż pracował w Charkowie, teraz firma nie istnieje, a samo miasto jest zniszczone. W naszej miejscowości nie ma prądu, bo niedaleko bombardowali kolejne miasteczko. Kiedy to się skończy? Nie wiadomo. Przyjechaliśmy tu i zaczęliśmy od zera. Całe nasze życie zostało na Ukrainie. W jednym momencie wszystko się zmieniło. Jak będzie możliwość zostać w Polsce, to zostaniemy… Bo dlaczego uciekać stamtąd, gdzie jest dobrze?
Barbara Rotter-Stankiewicz