Poranny zapach chleba

Pani TERESA KACZMARCZYK mieszka w Gdowie prawie 50 lat. Znają ją tu niemal wszyscy. To nauczycielka geografii z zawodu, poetka z powołania, a także była prezes Stowarzyszenia „Historia i Tradycja”.

– Czy jest Pani rodowitą gdowianką?

– Nie całkiem, bo urodziłam się w Niegowici, a w Gdowie mieszkam od 45 lat. Wcześniej jeszcze, cztery lata chodziłam tu do liceum, no to praktycznie tak, jak bym też mieszkała w Gdowie. Byłam z nim przez cały czas związana. Pracowałam tu w Gdowie, z tym że częściowo też w Biskupicach. Później przeniosłam się do Gdowa i tu przepracowałam ok. 25 lat w szkole podstawowej, potem w gimnazjum. Obecnie też pracuję, bo w liceum dla dorosłych mam trochę godzin.

– Przeprowadziła się Pani do Gdowa, bo wyszła Pani za mąż?

– Tak, dokładnie. Mój mąż to gdowianin, chociaż urodził się w Stryszowej. Jak miał rok, jego rodzina się przeprowadziła do Gdowa.

– 50 lat to połowa wieku. W tym czasie zaszło dużo zmian i nie tylko w Gdowie, lecz w całym kraju. Co według Pani, tu w ogóle się nie zmieniło? Czy są takie miejsca?

– Jest ich trochę. Na przykład okolica Rynku i kościoła. Co prawda budynki już się pozmieniały, ale sam zarys plant został taki sam. Przetrwały też… piekarnie usytuowane w samym Rynku. Miałam koleżankę, polonistkę, która przyjeżdżała z Krakowa – mówiła, że ją zawsze zachwyca ten tutejszy poranny zapach chleba. Jak byłam dzieckiem, to już te piekarnie były i są do tej pory, tylko że trochę się przeniosły, udoskonaliły, rozbudowały…

Zostały też na przykład lody, które były bardzo znane nie tylko w Gdowie. Do tej pory jest ta lodziarnia; teraz to kawiarnia-cukiernia „Pod Żaglem”, którą prowadzi Łukasz, wnuk założyciela, pana Chanka. Robiono tam lody tradycyjne. Spotykałam czasem ludzi, którzy mieli styczność z Gdowem i wspominali je z dzieciństwa, bo takie były dobre. Tu produkowano lody nawet w czasach, gdy jeszcze nie było lodówek. Ktoś związany z lodziarnią opowiadał mi, że zbierano śnieg i lód do piwnic, gdzie utrzymywano go przez cały rok i wykorzystywano przy schładzaniu lodów latem.

Cały czas jest też oczywiście rzeka Raba, chociaż gdy wybudowano zaporę w Dobczycach w latach 80, to bardzo się zmieniła i stosunek ludzi do Raby też się zmienił.

– O co chodzi dokładnie?

– Na przykład plaże nad Rabą były takie naturalne, co prawda dosyć kamieniste, ale jednak wygodne do leżenia i opalania. Zresztą słońce chyba też było inne, można było bez problemów się opalać, prawda? Cała Wieliczka i Kraków tu przyjeżdżał, nawet specjalnie linie autobusowe były uruchomione. W pogodne soboty i niedziele panowało istne oblężenie – jak się popatrzyło z mostu, to po jednej i po drugiej stronie widać było kąpiących się ludzi.

– Przecież teraz też są ludzie nad Rabą, szczególnie kiedy ładna pogoda.

– Tak, ale raczej pojedyncze osoby. Dawniej to było rzeczywiście bardzo dużo kąpiących się ludzi. No i woda była ciepła! Płynęła z gór, ale nagrzała się, zanim tu dopłynęła. Teraz prawie cały czas jest zimna, bo w Dobczycach przy zaporze wypuszczają ją z dna zbiornika. Rzeka przyciągała wszystkich od najmłodszych lat. Kojarzyła się z wakacjami, co też jest przyjemne, prawda? Można tam było pójść, można było spotkać różnych ludzi. Gdy miałam małe dzieci, to raczej nie było gdzie z nimi spacerować, trzeba było wyjść nad rzekę. Do tej pory jak do mnie wnuczki przyjeżdżają, to też chcą iść nad Rabę, bo tam zawsze coś się dzieje, jest plac zabaw. To jest takie przyjazne miejsce.

– Czy są jakieś inne miejsca, które Panią inspirują, które Pani bardzo kocha?

– Na przykład nasze planty, gdzie zawsze można przysiąść. Ciągle się tu zmieniało. Najpierw rosły krzewy z białymi owockami, potem piękne jarzębiny. Przez całe lato było tak ładnie, czerwono… Kiedyś nawet napisałam wiersz o „jarzębinowym miasteczku” – Gdowie. Jarzębiny jednak wycięto, co mnie trochę złościło. Wtedy zasadziłam sobie jedną w ogródku, żeby mieć chociaż miłe wspomnienie.

Z historycznych pamiątek to mam sentyment do Domu Katolickiego „Zorza”, który był ostoją kultury. Kiedy chodziłam do liceum, mieliśmy tam religię. Jak moje dzieci były małe, też była w tym budynku religia dla przedszkolaków. Potem, w drugiej części, funkcjonowało przedszkole, więc odprowadzałam tam dzieci przez parę lat. Bywałam w „Zorzy” także na przedstawieniach. Młodzież często tam wystawiała jasełka i inne sztuki.

– A miejsce, którego już nie ma, ale jest w Pani pamięci?

– Restauracja „Słoneczna”, w samym Rynku, tam, gdzie w tej chwili jest fotograf i sklepy. To był też taki punkt centralny. Restauracja powstała chyba w latach 60. Jak już chodziłam do liceum, to raz nawet Czerwone Gitary przyjechały… U góry były dancingi i taka sala balowa i tam właśnie zagrali. Na dole działała restauracja, w swoim czasie dużo ludzi przyciągała. Tutejszych i przyjezdnych. Można było zjeść dobry obiad, a na piętrze był hotel.

– Gdów bardzo się zmienił?

– Tak, zaczął rozwijać się po wojnie. Niezależnie, czy był komunizm czy nie, co raz to nowe rzeczy powstawały. Dawniej był takim podmokłym miasteczkiem – nie było dróg asfaltowych czy betonowych ścieżek, natomiast wszędzie było błoto. Jeździło po nim wiele furmanek. Gdy chodziłam do liceum, w Gdowie było dużo gospodarstw. Hodowano krowy, kozy, konie. Moi rodzice mieli konia, kilka krów, świnki i kury oczywiście. Było z tym dużo pracy – napoić, nakarmić, paszę przygotować na zimę… Teraz zanikają tradycje rolnicze, hodowla bydła, koni. Zanikają łąki, dużo jest nieuprawnych pól. Takich porzuconych, dzikich. Pamiętam czasy, gdy w każdym gospodarstwie był jeden-dwa konie, później je zamieniono na traktory, maszyny rolnicze, kombajny, samochody.

Wszystko idzie do przodu. Kilka lat temu powstała obwodnica, co od razu odciążyło ruch na drogach. Chociaż teraz tak tego nie widać, bo wciąż przybywa samochodów, ale różnica jest bardzo odczuwalna. Przynajmniej w centrum się nie widzi ciężarówek, wielkich tirów, bo jadą obwodnicą.

Ja przyjmuję, że po prostu jest cały czas postęp, ciągle przybywa fajnych, nowych rzeczy. Często to jest inicjatywa prywatna. Na przykład hurtownia CHOMIK, tworzyła się na moich oczach. Pamiętam, jak pan Świeży przybył do Gdowa. Zaczął sprzedawać słoiki, a potem firma się rozwinęła, powstała ogromna hurtownia. Inne inicjatywy prywatne się rozwijają, jak w całej Polsce. Choćby zakłady opieki zdrowotnej. Teraz jest w Gdowie kilka takich placówek. Albo oświata – przedszkola, szkoły. Powstaje też nowa zabudowa, jest strefa przemysłowa. Dużo domów zostało odnowionych, przebudowanych. Otwarto nowe firmy, apteki, mnóstwo sklepów. Nie ma co narzekać, bo w sumie widać rozwój i wszystko posuwa się do przodu.

– Czy pamięta Pani tradycje, które z biegiem czasem zanikły?

– Z obyczajowych, to sobótki. Dawniej takie ogniska były przy każdym polu, w każdym domu. Potem robili sobótki wiejskie. W Gdowie zawsze odbywały się też słynne mecze. Najpierw na dworskich polach, potem przy Myślenickiej, później już na obecnym boisku. Organizowane były zawsze w wakacje – grali kawalerowie przeciwko żonatym z Gdowa, nagrodą była beczka piwa. Mój mąż też grał, był bramkarzem, to była druga połowa lat 60. Mam nawet parę takich starych zdjęć, gdzie zawodnicy idą z orkiestrą i niosą plakaty przez całą wieś. Bębny, akordeony… Tak szli na mecz. Mam też zdjęcia mojej koleżanki, robione na łyżwach. Jak chodziłam do liceum, to zawsze koło szkoły na boisku było zrobione lodowisko i wszyscy mogli się łatwo nauczyć jeździć na łyżwach. Wtedy panowały mrozy tak duże, że jak wylali wodę, to praktycznie przez całą zimę było fajne lodowisko. Takie mieliśmy rozrywki…

– Gdów się zmieniał… A mieszkańcy?

– W ostatnich latach dużo ludzi stąd uciekło. Szczególnie młodych i wykształconych. Część do dużych miast, do Krakowa, do Warszawy i za granicę oczywiście, do Anglii i innych krajów Europy i do Ameryki dużo powyjeżdżało, jak były lata stanu wojennego. Od tego czasu mam tam dużo znajomych. Niektórzy jednak zatęsknili i po jakimś czasie wrócili do swoich korzeni, do Gdowa, do domu.

Rozmawiała Teresa Ulianytska

Udostępnij: