Blisko ludzi, czyli „Mój Gdów” od kuchni

Aż się nie chce wierzyć, że oddajemy dziś do Państwa rąk już trzydziesty numer kwartalnika. Spotykamy się co 3 miesiące (w jednym roku wyjątkowo 6 razy), więc z prostego rachunku wynika, że to już 7 wspólnych lat. Poza wydaniem papierowym jest tez internetowy magazyn, w którym znaleźć można wszystkie publikacje.

Jeśli spojrzeć na „Mój Gdów” chronologicznie, to zacząć trzeba od pani Edyty Trojańskiej-Urbanik, będącej w czasie, gdy powstał kwartalnik, dyrektorem gdowskiego Centrum Kultury, w ramach którego działał Uniwersytet Trzeciego Wieku.

– Złożyliśmy wniosek do Funduszu Inicjatyw Lokalnych na wydawanie lokalnej gazety i portalu regionalnego. Udało się. Jednak co innego napisać wniosek, a co innego zrealizować projekt. Wiedzieliśmy, że chcemy, żeby to było pismo lokalne, tematów była nieskończona ilość, ale nie umieliśmy nadać wydawnictwu formy. Nigdy nie tworzyłam gazety, nie wiedziałam, jak poradzić sobie z pracą redaktorską. Tego po prostu nie umiałam. Nikt z nas nie miał doświadczenia. Poprosiliśmy o pomoc… – wspomina pani Edyta. – Już na początku widzieliśmy, że pismo trafia w potrzeby, jest źródłem informacji, widzieliśmy, jak egzemplarze znikają. Opisanie w „Moim Gdowie” było i jest traktowane jako wyróżnienie. Pamiętam radość z tego tworzenia, bardzo się cieszę, że udało się pismo utrzymać. Widocznie było potrzebne. Projekt się skończył, a wydawnictwo przetrwało, poszedł za nim portal. Seniorzy już go nie tworzą, ale byli na dobry początek – dodaje. A ona sama pozostała wierna kwartalnikowi i nadal pisze na jego łamach interesujące teksty.

Prośba o pomoc w redagowaniu trafiła na mnie – w pracy redaktorskiej i dziennikarskiej miałam wówczas ponad 40-letni staż w „Dzienniku Polskim” (z którym nadal współpracuję). Propozycję przyjęłam więc z entuzjazmem, który na chwilę zgasł, gdy zobaczyłam pierwszą wersję „Mojego Gdowa”, przypominającą raczej zbiór ulotek. Ale bardzo zaprzyjaźniony grafik, po długich namowach, zgodził się złożyć od nowa pismo w ciągu 2 dni, a raczej nocy, bo tyle było do terminu w drukarni. Konieczne też było przeredagowanie tekstów i mocna korekta, która jest najmniej wdzięczną częścią mojej pracy. Na szczęście dzielę ją teraz z innymi członkami redakcji. Zresztą nie tylko to, bo wspólnie wymyślamy tematy, radzimy, jak je „ugryźć”, szukamy interesujących rozmówców, zastanawiamy się, co dać na okładkę…

Zamieszczone tu zdjęcie pochodzi właśnie z redakcyjnego spotkania, w którym uczestniczy część zespołu, reprezentująca Centrum Kultury.

Od samego początku do końca ubiegłego roku filarem „Mojego Gdowa” była pani Iwona Warchał. Podobnie jak większość redakcyjnego zespołu pracowała w Centrum Kultury. Do kwartalnika pisała teksty, „załatwiała” reklamy, pilnowała terminów – pełniła funkcję tzw. sekretarza redakcji. Niestety wybrała pracę w szkole. Ale czas spędzony przy redakcyjnej robocie wspomina z sentymentem.

– Wielką zaletą pracy dziennikarza są spotkania z ciekawymi ludźmi. To właśnie wywiady dawały mi powera do działania. Najbardziej lubiłam rozmowy z młodymi, którzy mieli jasno skonkretyzowane cele i plany na przyszłość, bądź już byli zaangażowani w działanie, któremu podporządkowywali całe swoje życie. Ale praca w redakcji to nie tylko miłe spotkania i rozmowy. Jeśli chodzi o momenty stresujące, niewątpliwie adrenalina mi rosła, kiedy otwierałam plik z drukarni z tzw. impozycją, czyli moment, kiedy należało ostatni raz sprawdzić przed drukiem, czy wszystko gra. Jeśli w tym momencie zauważymy poważny błąd, zaczynają się schody. Trzeba wstrzymać druk, na nowo uruchomić grafika, osoby odpowiedzialne za dany tekst, na nowo przesyłać pliki do drukarni i błagać, aby pomimo poślizgu jednak nie było dużej „obsuwy”. Dlatego tak ważne jest dokładne sprawdzenie gazety przed wysłaniem do druku. Były też „wpadki”, które w pierwszej chwili przyprawiały nas o mocniejsze bicie serca, jak choćby sytuacja, gdy otworzyłam gazetę, a w środku strony nie były po kolei. Jednak takie problemy rozwiązywaliśmy szybko i dziś możemy to opowiadać jako anegdoty.

Wioleta Chmiela, dyrektor Centrum Kultury, obecnego wydawcy „Mojego Gdowa” jest z nami od ósmego numeru kwartalnika. – Piszę głównie o przeszłych i przyszłych wydarzeniach kulturalnych, przeprowadzam wywiady z artystami, ale też z osobami zajmującymi się historią, sportem. Pamiętam swój pierwszy wywiad z Kabaretem Młodych Panów; rozmowa była bardzo przyjazna, panowie żartowali, widzieli, że troszkę się denerwuję, więc starali się mnie rozbawić. Artyści to szczególna grupa, tutaj trzeba wykazać się wyrozumiałością i dyspozycyjnością. Na rozmowę telefoniczną czasami czeka się do późnego wieczora. W ogóle praca z „Moim Gdowem” kojarzy mi się z wieczorami i nocami, bo wtedy jest spokój i najlepiej się pisze. Ale z tego co wiem, to przy wydaniu gazety nie tylko ja pracuję nocami… Lubię też fotografować, czasami udaje mi się zrobić dobre zdjęcie, które jest na okładce. To daje też dużo radości i motywuje do dalszych działań.

Fotografowanie to także pasja Marii Jelonek-Bankowicz, która do zespołu dołączyła stosunkowo niedawno. – Skupiam się przede wszystkim na tematach bliskich mieszkańcom naszej gminy. Jednocześnie staram się wpleść w teksty odrobinę historii. Rozmowy zamieszczane w gazecie nie różnią się od tych, które przeprowadzam na co dzień – zawsze bowiem staram się więcej słuchać niż mówić – przyznaje.

Specem od zdjęć, ale przede wszystkim „twardych tematów” jest niezmiennie Maciej Gibała. Gospodarka, inwestycje, drogi, budżet to jego domena. Aż się boję, że z powodu przejęcia sterów Gminnej Biblioteki Publicznej wycofa się z tej tematyki, a zacznie specjalizować w problemach czytelnictwa. – Od samego początku zajmowałem się tematami związanymi głównie z działalnością samorządu. Idzie to w parze z moim wykształceniem, kompetencjami… Zawsze w sposób prosty i zrozumiały dla każdego czytelnika starałem się przekazać informacje, jakie spisane są językiem specjalistycznym w oficjalnych dokumentach branżowych, w przedmiarach, na planach, projektach, mapach… Żartowałem niekiedy, że w ten sposób tłumaczyłem urzędowe dokumenty „z polskiego na nasze” – opowiada Maciej Gibała.

Są też działki, na których wspomagają nas specjaliści – pani Anna Suchoń to ekspert od plastyki, a p. Teresa Kaczmarczyk – od historii Gdowa. Przez ostatnie miesiące korzystamy z pomocy p. Teresy Ulianytskiej, która z racji swej narodowości zajmuje się sprawami związanymi z Ukrainą. Jest też praktykantka – Wiktoria Bęben.
Angelika Rybicka przyznaje: Nigdy nie przypuszczałam, że zostanę dziennikarzem. Na studiach prawniczych uczono mnie, jak pisać pisma procesowe, dlatego na początku ciężko było mi się przestawić na pisanie w zupełnie inny sposób, moje wypowiedzi były bardzo sformalizowane, teksty były bardzo sprawozdawcze. W pracy dziennikarskiej niczego nie da się wsadzić w ramy. Czasami wywiad idzie w zupełnie inną stronę, niż sobie zaplanowaliśmy, jakiś poboczny wątek skradnie nasze serce i to o nim postanowimy opowiedzieć czytelnikom. Dla mnie najważniejsze jest to, że mogę być blisko ludzi, poznawać różne punkty widzenia i poszerzać swoje horyzonty.

Podobnie myśli jej koleżanka, Elżbieta Krawczyk. – Lubię ludzi, lubię z nimi rozmawiać, a praca reportera to przede wszystkim kontakt z ludźmi, więc pomyślałam, że warto spróbować robić to co się lubi. „Mój Gdów” to przede wszystkim ludzie, mieszkańcy naszej gminy. Tworzymy portal i gazetę o nich i dla nich i to w tej pracy cenię najbardziej. Najważniejsza dla nas jest lokalna społeczność, której sukcesy, pasje, codzienne życie możemy pokazywać.

To najważniejsze również dla mnie – zawsze marzyłam, że gdy będę na emeryturze założę pismo, które będzie się nazywało ”TAK”. Znajdą się w nim same dobre, pozytywne i prawdziwe wiadomości, nie będzie politycznych kłótni, sensacji i sensacyjek. Wprawdzie nie jestem właścicielem kwartalnika i nosi ono inny tytuł, ale idea jest ta sama. Dlatego nie żałuję stresów związanych z dotrzymywaniem terminów, złośliwością internetu lub komputera, zarwanych nocy. A gdy widzę w busie czy na parkowej ławce kogoś przeglądającego „Mój Gdów”, czuję po prostu radość, bo wiem, że nasza praca nie idzie na marne.

Barbara Rotter-Stankiewicz