Kilka miesięcy temu nie mogliśmy znaleźć nikogo, kto podzieliłby się z Czytelnikami swoimi doświadczeniami z przebytej choroby czy kwarantanny. Z czasem krąg potencjalnych autorów niestety się rozszerzył… O tym, jaki przebieg ma COVID-19, na co zwrócić uwagę, jak postępować opowiadają dwie ciężko doświadczone mieszkanki gminy Gdów. O tym, że pacjentów było dużo więcej świadczy, m.in. zdjęcie sprzed pinktu pobrań w Gdowie.
Nie mam pretensji do ludzi, tylko do systemu
Minęły prawie dwa miesiące od kiedy dopadł mnie koronawirus. To był ciężki czas nie tylko ze względu na przebieg choroby, ale także na moment, w jakim do tego doszło. To był początek gwałtownego wzrostu zachorowań. Mam wrażenie, że nasze Państwo i instytucje nie były przygotowane na taką sytuację.
Zaczęło się od bardzo wysokiej gorączki, przeraźliwego bólu głowy, który nie ustępował nawet po podwójnej dawce środków przeciwbólowych i zaczynałam kaszleć. Zadzwoniłam więc do lekarza rodzinnego. Tu miłe zaskoczenie, bo jeszcze tego samego dnia otrzymałam teleporadę. Ponieważ sądziłam, że nie miałam kontaktu z osobą zakażoną, nie dostałam skierowania na testy. Lekarz przepisał antybiotyk, bo było podejrzenie, że to zatoki. Zgłosiłam do pracy, że jestem na L4 przez tydzień, opowiedziałam co się dzieje. Nazajutrz otrzymałam informację z zakładu pracy, że jednak mogłam mieć kontakt z osobami zakażonymi, bo jest „wylęg” koronawirusa u ludzi, z którymi współpracujemy.
Zadzwoniłam powtórnie do lekarza, tym razem dostałam skierowanie na test. Na badanie pojechałam do Gdowa w sobotę rano. Padało, wiało, było bardzo zimno, a ja ledwo żywa, kaszląca, czekałam godzinę na zewnątrz w kolejce. I tak chyba nieźle, bo w tym samym czasie w Krakowie niektórzy stali 3, 4 a nawet 5 godzin. Wynik – pozytywny – dostałam dopiero w poniedziałek po południu. Nikt do mnie nie zadzwonił z tą informacją – wiedziałam, bo co 2 godziny sprawdzałem na portalu diagnostyki, czy już jest wynik. Od razu zadzwoniłam do przychodni, gdzie zapisali mnie na teleporadę na wtorek. Cały czas czekałam na telefon z sanepidu. Wiedziałam też, że mam obowiązek ściągnąć aplikację kwarantanna domowa. Nie dostałam ani telefonu, ani sms-a z kodem do niej. We wtorek przed południem lekarz przekazał mi, że mam izolację domową na 10 dni, i że w sumie to nie ma lekarstw na koronawirusa. Dodał, że sanepid zadzwoni do nas i nałoży kwarantannę na moją rodzinę.
W międzyczasie doczytałam na stronie sanepidu Wieliczka, że powinnam im sama wysłać formularz, w którym oprócz moich danych były informacje z kim mieszkam, z kim się ostatnio widziałam, kiedy dzieci były w szkole ostatni raz itp. Wypełniałam, odesłałam. Nadal nikt się nie odzywał. Poprosiłam rodziców, aby zrobili nam zakupy i zostawili je przed domem. Próbowałam się jeszcze dowiedzieć, jak to jest z tą aplikacją. W końcu we wtorek, późnym wieczorem, po wielu rozmowach z doradcami-robotami, udało się „porozmawiać” na czacie kimś z Warszawy. Bardzo miła pani napisała, co zrobić z aplikacją. Niestety to też nie pomogło, bo za każdym razem kiedy wklepywałam mój numer telefonu, otrzymywałam informację, że moich danych nie ma w systemie. Nie wiem, o jaki system chodziło… widocznie są różne. W systemie na stronie pacjent.gov, widziałam, że jestem w izolacji domowej. Próbując się dodzwonić do sanepidu po kilkanaście razy dziennie we wtorek, środę i czwartek, dodatkowo wysłałam sms i jeszcze raz maila z formularzem. W piątek przyszła jednozdaniowa odpowiedź, że mąż i córki mają kwarantannę jeszcze 10 dni od zakończenia mojej izolacji. Na tym się zakończył kontakt z sanepidem.
Gorączka ustąpiła, ból głowy też, został kaszel i przyszło nieprawdopodobne osłabienie. Byłam tak słaba, że nie miałam sił chodzić po domu, przez 4 dni praktycznie spałam, a i później dużo leżałam. Po kilku dniach znalazłam informację, która dała mi odpowiedź, dlaczego nie mogłam skontaktować się z sanepidem. Okazało się, że pracowały tam wtedy 3 osoby na 20 zatrudnionych. Reszta była na L4 lub na kwarantannie. Nikt nie ma pretensji do ludzi, do konkretnych osób, ale raczej do systemu, do tego jak wszystko zostało, a raczej nie zostało przygotowane na wypadek tzw. drugiej fali epidemii. W czasie choroby czułam się pozostawiona sama sobie, nie mówię o rodzinie, ale o państwie i instytucjach. Ciężko było się czegokolwiek dowiedzieć, gdziekolwiek dodzwonić, nikt nic nie wiedział na 100%, a w mediach czytało się o karach nakładanych za niestosowanie się do nakazów.
Gdybym nie była taką osobą, że sama szukam informacji, czytam, zaglądam na strony rządowe, sanepidu – nic bym nie wiedziała.
Wszystkim życzę zdrowia, jeśli są tacy, którzy wciąż bagatelizują koronawirusa, mówię, że to nie przelewki, to nie tylko choroba osób starszych. Mam niespełna 40 lat, bez chorób współistniejących, a przeszłam dość ciężko, dochodziłam do siebie ponad miesiąc. Zdaję sobie jednak sprawę, że mogło być gorzej. Osobiście znam ludzi, którzy trafili do szpitala. Znałam także kogoś, do kogo nie zdążyła dojechać karetka…
Iwona
Myślałam, że mam Alzheimera
Na początku października, gdy liczba zakażeń koronawirusem rosła w przerażającym tempie, zrobiłam się bardziej czujna, lekko przerażona, zaniepokojona o bliskich. Byłam przekonana, że jestem wzorem jeśli chodzi o przestrzeganie zasad dezynfekcji rąk, noszenia maseczki, przebywanie w miejscach publicznych.
Najpierw pojawił się dziwny, narastający ból głowy. Nie pomagały środki przeciwbólowe, straciłam humor i odczuwałam spadek energii. W pracy nie byłam w stanie skupić się bez zażycia środków przeciwbólowych, piekły mnie oczy.
Następnego dnia poczułam narastający ból w ramionach. Zauważyłam, że zmiana odzieży stanowi problem. Uznałam, że to jesienna aura nasila moje dolegliwości kręgosłupa. Byłam coraz słabsza. Ból mięśni i stawów był tak silny, że nie spałam w nocy. Mała drzemka w okolicach godziny czwartej – piątej rano i do pracy. Doszły trudności z wyjściem po schodach, miałam silną zadyszkę, zawroty głowy, biegunkę i problem z zapamiętywaniem błahych kwestii. Zadzwoniłam do córki, że chyba mam Alzheimera, ale nie wiem czy się przyznać w pracy… Nie pamiętam, gdzie zostawiłam dokumenty, nie pamiętam istotnych ustaleń, jestem słaba i trzęsą mi się ręce. Dzieci naciskały, abym zgłosiła się na teleporadę. Uległam… Lekarz polecił obserwację, przepisał lek antywirusowy i wypisał zwolnienie z pracy. Byłam słaba, nie odczuwałam głodu, zmuszałam się do picia wody. Spałam, wstawałam, zmieniałam bieliznę, pościel… Córki, syn krzyczeli: przecież to covid! A ja mówię do męża, że dzieci nie chcą zaakceptować faktu, że ich mama się starzeje.
Mąż wymusił na mnie kolejną teleporadę, gdy pojawił się męczący, suchy kaszel. I tu pragnę podziękować lekarzom pierwszego kontaktu w NPZOZ w Gdowie za szybkie i stanowcze działanie. Lekarz stwierdził, że muszę wykonać test. Podał numer zlecenia, przepisał antybiotyk. Z pomocą męża ubrałam się i udałam do Gdowa, aby wykonać test. W deszczu, zziębnięta, stałam blisko dwie godziny w kolejce. Po powrocie do domu przez kilka godzin nie byłam w stanie zagrzać się, nie jadłam, piłam bo mi kazano, miałam uczucie, że chyba odchodzę. Leki na chwilę obniżały temperaturę. Syn podał mi aromatyczne danie z papryką i kurkumą i wówczas zorientowałam się, że nie czuję zapachu potrawy. Puściły mi nerwy. Zamykałam oczy i płakałam z niemocy, bólu, bezradności.
Wynik testu był tylko formalnością. Wciąż spałam. Pojawił się ból w okolicach wątroby. Kolejnego dnia doszedł ból nerek. Był moment, że nie miałam siły otwierać oczu. Starsza córka przyjechała pod dom. Stanęła przed oknami trzymając w nosidełku swojego kilkumiesięcznego synka i mówiła: mamuś, masz dla kogo żyć, musisz się pozbierać i walczyć. Gdy spojrzałam na wnuka, na przerażoną córkę, na wielkie oczy syna, w których był strach, pomyślałam: to może do szpitala pojadę? Cały czas pozostawałam w kontakcie z lekarzem.
Przepisano mi kolejny antybiotyk, syrop, probiotyk. Każdorazowo byłam wysłuchana, pielęgniarki doradzały, jak postępować. A gdy dolegliwości były niepokojące – ustalały teleporadę. Zakupy robiła nam dalsza rodzina. Był też telefon od pracodawcy, czy potrzebuję czegoś, czy mam obiad, jak sobie radzimy. Zadzwoniła sąsiadka, pytając na co mam smak, a ja poprosiłam o wiejskie mleko. Codziennie rano na parapecie była pełna butelka…
Temperatura powoli obniżała się. Czułam, że mój organizm zaczyna walczyć. Łącznie choroba trwała 21 dni. Wróciłam do pracy, ale przez kolejny tydzień byłam jeszcze osłabiona. Cieszyłam się, że minęły problemy z pamięcią.
Mijają dwa miesiące, a ja jeszcze dochodzę do siebie. Bywam słaba, po intensywnym wysiłku muszę odpocząć. Mam problemy trawienne, w nocy pojawiają się uciążliwe skurcze mięśni.
Szczerze o tym opowiadam, aby każdy, kto doświadczy tej podstępnej choroby potraktował jej objawy, ale też skutki bardzo poważnie.
Bożena