Choć jestem krakowianką z dziada pradziada, o Gdowie słyszałam od dziecka. A to za sprawą jednego z kolegów mojego taty, Zdzisława Sroki, dziennikarza, który imał się różnych zajęć i w Gdowie prowadził latem kolonie dla dzieci. Był entuzjastą tej miejscowości, w końcu zamieszkał tu na stałe i po latach prowadził „Naszą Gazetę”, co zapewne wielu gdowian dobrze pamięta.
Zaczęło się od Winiar
Pierwszy raz pojechałam jednak w te okolice w roku 1976, pracując już w „Dzienniku Polskim”. W Winiarach znajdował się ośrodek wypoczynkowy RSW (dla niewtajemniczonych – to skrót od Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej) Prasa-Książka-Ruch, w którym wypoczywali dziennikarze i ich rodziny. Stojące w podworskim parku małe domki kochali wszyscy – to nic, że na początku nie było w nich nawet bieżącej wody – gary myło się pod studnią, a pranie robiło w Rabie… (co by teraz powiedzieli na to ekolodzy!) Rzeka płynęła wtedy jeszcze jak chciała (budowano dopiero zaporę w Dobczycach) i gdy wzbierała, bura woda podchodziła pod samą furtkę ośrodka.
Ale najważniejsza była atmosfera – to były lata, kiedy ludzie z jednej firmy naprawdę się lubili, przyjaźnili, znali całymi rodzinami. Wszystkie dzieci były nasze – łaziły od domku do domku, wybierając sobie przyjaciół i opiekunów, a pozostali dorośli mieli wtedy czas na spotkania…na huśtawce, albo kameralne – w domkach. Obiady gotowała na miejscu pani Marysia Stelmach, w ciągu roku pracująca w Klubie Dziennikarzy „Pod Gruszką”, która ostatecznie przeprowadziła się do Winiar i mieszka tam nadal. Na granicy Kunic był wtedy jeden typowy wiejski sklepik, który nie podołałby zaopatrzeniu kilkudziesięciu dodatkowych osób w wiktuały na śniadania i kolacje, więc każda rodzina składała w ośrodku pisemne zamówienie, a rankiem pan kierowca jechał żukiem do metropolii, czyli Gdowa i kupował wedle zamówienia (oczywiście, jeśli udało mu się upolować to, co trzeba). Odbiór towaru i rozliczenie odbywało się już na miejscu…
Czasem można się było załapać na taką wyprawę do Gdowa i zakosztować rozkoszy zakupów. Oczywiście największą atrakcją stanowił Dom Towarowy, w którym można było kupić przepyszny chleb i lodziarnia z najlepszymi na świecie lodami. Przejawem cywilizacji była natomiast poczta i apteka!
I tak przez kilka lat z rzędu przyjeżdżałam z mężem i córeczką, a potem z synkiem do Winiar. Po mleko chodziło się do sąsiadów za siatkę, do „pani Mleczkowej”, a po jabłka trochę dalej, aż do głównej drogi – do „pani Jabłuszkowej”. Po drodze był jeszcze pan doktor, który zapraszał do ogrodu na porzeczki. Z panią Jabłuszkową (p. Janina Szczudło) zaprzyjaźniliśmy się na tyle, że gdy przyjeżdżaliśmy do Winiar na weekendy – domków przybyło i otworzyła się taka możliwość – buszowaliśmy po jej sadzie. Któregoś dnia zaproponowała, żebyśmy kupili sobie barakowóz i postawili go między jabłoniami. Będziemy mieli lokum w każdej chwili. Bardzo się nam ten pomysł spodobał. Na łamach swojego „Dziennika Polskiego” znalazłam ogłoszenie o sprzedaży barakowozu w Stadnikach. Pojechaliśmy, ale oferowany „obiekt” był wyjątkowo ponury, nie mieliśmy na niego ochoty… Właścicielka pola, na którym stacjonował, zapytała, dlaczego nie kupimy sobie chałupy? Wiedziała o jednej, w Zręczycach na Zaprzykopiu. A gdzie te Zręczyce? No niedaleko, na tej górce – pokazała.
Miłość od pierwszego wejrzenia
Wieś wyglądała jak skansen – dziurawa droga, małe domki. Z głównej drogi trzeba była skręcić na Zaprzykopie, gdzie prowadziła wąziutka, bita nie tyle droga, co ścieżka… Ale trafiliśmy. Chałupina kryta strzechą, stare jabłonie i widok jak z bajki. Zakochałam się od pierwszego wejrzenia i tak już zostało. Wiedziałam, że to moje miejsce na ziemi. Domek od „babci Kasi” Zabdyrowej kupiliśmy 35 lat temu, a od kilkunastu mieszkam tu na stałe. Ze starej, krytej strzechą (niestety dziurawą) chałupy ocalała tylko belka z wyrzeźbionym napisem „1904”. I obraz Matki Bożej z Dzieciątkiem.
Z charakteru tamtej wsi pozostało niewiele – małe domki przeważnie zastąpiono okazałymi domostwami, droga jest oświetlona. Dojazd do Zręczyc PKS-em możliwy był przed laty raz dziennie: autobus do Stryszowej wyjeżdżał z Krakowa koło 22, na miejscu był po 23. Z powrotem jechał chyba o 5 rano. Podejrzewam, że rozkład dostosowany był do potrzeb kierowcy mieszkającego w Stryszowej… Można też było dojechać do Zagórzan lub do Gdowa i dalszą drogę pokonywać piechotą. No, ale była i nasza syrenka, przez wiele lat jedyne auto na Zaprzykopiu. Zimą niewiele z tego wynikało, bo droga, chyba setnej kolejności odśnieżania, była nieprzejezdna. Kiedyś, ku naszej ogromnej radości zobaczyliśmy, że od strony Zalesian jest odśnieżona. Dojechaliśmy prawie do domu. Prawie, bo pół kilometra przed metą na drodze wyrosła śniegowa barykada wysoka chyba na ponad 2 metry…
Tu nawet diabeł nie mówił dobranoc
Trudno się dziwić, że znajomi, których zapraszaliśmy na działkę nie mogli tam dotrzeć. – Tu nawet diabeł nie mówi dobranoc, bo nie trafi – podsumował któryś. Za dnia rzeczywiście było to skomplikowane, a w nocy – w egipskich ciemnościach – prawie niemożliwe.
Nie lepiej przedstawiała się łączność telefoniczna. Z Gdowa rozmowę zamawiało się na poczcie, gnieżdżącej się z boku budynku Urzędu Gminy. Gdy potrzebowałam informacji do „Dziennika”, zamawiałam rozmowę międzymiastową. W Zręczycach telefony były dwa: u pani sołtys i w szkole. Kiedyś ogromną wesołość wzbudziło pytanie mojego kuzyna, który słysząc koło chałupy dziwny dźwięk, zaalarmował: telefon dzwoni! To nie był jednak telefon, ale mieszkająca po sąsiedzku…gęś. Telefon w tym miejscu był skojarzeniem absurdalnym.
Jako początkujący „zręczyczanie” stale byliśmy czymś zaskakiwani. I tak np. przeżyliśmy szok, chcąc kupić w jedynym wówczas wiejskim sklepiku chleb. – A zamówiliście? – zapytała ekspedientka. Nie zamówiliśmy, więc musieliśmy się obejść smakiem, patrząc na półkę z chlebem czekającym na odbiór przez tych, którzy znali tutejsze obyczaje. Woziliśmy z Krakowa dosłownie wszystko – począwszy od chleba i… wody, bo przy chałupie, w której babcia Kasia wychowała 9 dzieci, nie było studni. Wodę trzeba było nosić kilkaset metrów od sąsiada… Nauczyłam się wtedy oszczędnie nią gospodarować, co teraz bardzo się przydaje. U sąsiadów można też było kupić mleko i jajka, czasem jakieś owoce. Ale nie to było najważniejsze – ważna była życzliwość wszystkich bez wyjątku mieszkańców Zaprzykopia. Ratowali nas w sytuacjach, w których byliśmy jako mieszczuchy – bezradni. Tak jest zresztą po dziś dzień, a pomocną dłoń wyciągają do nas – krakusów, kolejne pokolenia sąsiadów. My próbowaliśmy się im odwdzięczać nieudolną pomocą w czasie żniw, oczywiście przy użyciu kos, grabi itp. Teraz żniwa to dla nich kwestia kilku godzin i kilku „stówek”, które trzeba zapłacić za wynajęciu kombajnu.
W szlafroku, z filiżanką kawy
Posypały mi się te okruchy z dawnych i bardzo dawnych lat. W niektóre opowiastki aż trudno mi samej uwierzyć, gdy rozglądam się po Gdowie i okolicy. W zakątku gminy, przysiółku Zaprzykopie istnieją takie same, a pod niektórymi względami lepsze warunki życia niż w Krakowie. Światłowód mam na słupie 3 metry od domu, antenę satelitarną na dachu. Jedyną cywilizacyjną barierą jest to, że na większe sprawunki trzeba jechać, a nie iść… Ale i tu znalazło się rozwiązanie – zakupy można zamówić, przywożą je z Dobczyc. W Gdowie – o ile wiem – jeszcze nikt się do takiej usługi, przydatnej nie tylko w razie epidemii koronawirusa – nie przymierzył.
Do najbliższego przystanku autobusowego mam kilkanaście minut piechotą. Po „asfalcie” przejezdnym nawet zimą… Gminne busy z „centrum” Zręczyc kursują wprawdzie rzadko, ale w ciągu paru minut są w Gdowie. Gdy natomiast dobrnie się do Zagórzan, problem dojazdu do Krakowa przestaje istnieć. W ostateczności – dla tych, którzy z różnych powodów nie korzystają z własnego samochodu – są taksówki.
W Gdowie kupić można wszystko, załatwić – prawie wszystko. Są apteki, gabinety lekarskie, stomatologiczne, ambulatoria, stacja pogotowia ratunkowego, mnóstwo małych i dużych sklepów, zakładów usługowych różnego rodzaju. Dla młodszych pokoleń – szkoły, przedszkola i to nie tylko w „stolicy” gminy, dla starszych – Uniwersytet Trzeciego Wieku. Dla wszystkich Zarabie, które też zmieniło się nie do poznania. Dzikie chaszcze, przez które trudno było przebrnąć, zamieniły się w szlaki dla pieszych i rowerzystów, w Nieznanowicach powstało fantastyczne kąpielisko, a w Gdowie park, o którym nawet nie można było marzyć. Jest i hala sportowo-widowiskowa, w której wrze życie. Także kulturalne – to tu, a nie w Krakowie, byłam na koncercie Wodeckiego, Sikorowskiego, Skaldów, spektaklu Teatru Śląskiego…
Więc jeśli ktoś lituje się nade mną, biedną krakowianką, która wylądowała na „zapadłej wsi”, jest w błędzie. W Krakowie do którego jeżdzę od czasu do czasu głównie w sprawach rodzinnych i medycznych, nie wytrzymuję długo. Oczywiście muszę się przelecieć przez Rynek, iść z przyjaciółmi na kawę. Ale mieszkać? To właśnie w Zręczycach mogę spokojnie i wygodnie żyć. A co najważniejsze: wyjść rankiem przed dom w szlafroku, z filiżanką kawy… Albo nocą patrzyć na gwiazdy w swoim prywatnym planetarium.
Barbara Rotter-Stankiewicz